"The Dead Don't Hurt" pod wieloma względami przypomina klasyczny western. Akcja filmu dzieje się na Dzikim Zachodzie w latach sześćdziesiątych XIX wieku. Bohaterem jest prawy i małomówny Olsen (w
Moje pokolenie pokochało go jako charyzmatycznego i szlachetnego Aragorna z trylogii "Władca Pierścieni" Petera Jacksona. Nieco później stał się ulubionym aktorem Davida Cronenberga – mistrz body horroru obsadził go w czterech produkcjach, w tym niedawnych "Zbrodniach przyszłości". Sprawdza się zarówno w kinie środka, w którym potrafi uderzać w komediowe tony ("Green Book"), jak i w kinie niezależnym, grając choćby przejmującą rolę ojca starającego się żyć wraz z liczną rodziną w zgodzie z naturą ("Captain Fantastic"). Viggo Mortensen – wystarczy imię i nazwisko, niepotrzebne są powyższe wyjaśnienia, żeby ożyły kinowe doświadczenia, jakich nam dostarczył. W "The Dead Don't Hurt", drugim wyreżyserowanym przez siebie filmie, daje znać, że jego ambicje są większe i chce kreować rzeczywistość po obu stronach ekranu, a może wręcz sprawować nad nią pełną kontrolę. Po raz kolejny jest bowiem nie tylko reżyserem i odtwórcą jednej z głównych ról, ale również scenarzystą i kompozytorem.
"The Dead Don't Hurt" pod wieloma względami przypomina klasyczny western. Akcja filmu dzieje się na Dzikim Zachodzie w latach sześćdziesiątych XIX wieku. Bohaterem jest prawy i małomówny Olsen (w tej roli sam Mortensen), który szeryfuje w miasteczku, gdzie rządzi chciwy przedsiębiorca (Solly McLeod), jego brutalny i nieokrzesany syn (Garret Dillahunt) oraz skorumpowany burmistrz (Danny Huston). Im więcej jednak dowiadujemy się o świecie i bohaterach, tym więcej pojawia się w nim elementów niecharakterystycznych dla gatunku. Z czasem na wiodącą postać wyrasta Vivienne (wciela się w nią tworząca wyjątkowo oryginalny duet z MortensenemVicky Krieps) – silna i niezależna kobieta, która wiąże się z Olsenem. Oko kamery w mniejszym stopniu skupia się na anglosaskich kolonistach, a bardziej na Francuzce – Vivienne, Duńczyku – Olsenie, a w tle dość ważną rolę odgrywa latynoski pianista z saloonu (Rafel Plana). Mortensen kładzie więc duży nacisk na wielonarodowość ówczesnej Ameryki, co pozwala na obserwowanie rzeczywistości z ciekawego punktu.
Można jednak narzekać na sporą dawkę schematycznych rozwiązań fabularnych z "The Dead Don't Hurt". Bez żadnych wątpliwości wiemy, kto jest dobry a kto do szpiku kości zły. Nie mamy co spodziewać się tu wolty rodem z "Psich pazurów", w których portret psychologiczny antagonisty (i protagonisty zarazem) – w tej roli Benedict Cumberbatch – był na tyle złożony, że nie dało się sprowadzić go do upraszczających łatek. Ale w filmie Mortensena nieprzyjazna preria ma być pełna banalnie okrutnych ludzi, niepozwalających głównym bohaterom na "uprawianie" swojego spokojnego życia. Jednocześnie gruba kreska użyta w "The Dead Don't Hurt" do nakreślenia większości społeczeństwa Dzikiego Zachodu zamienia się w paszkwil wymierzony w agresywny patriarchat i dowartościowuje tych, którzy chcą funkcjonować podług innych praw, a ich celem jest zwyczajny, dobry dom. Również w tym przypadku produkcja nie ustrzegła się jednak uproszczeń – choć Olsena od początku przedstawia się jako dobrego faceta, to i tak Vivienne musi go ucywilizować, ponieważ do tej pory żył w chacie z gołymi ścianami i nie przeszkadzały mu zdechłe myszy na podłodze. Dopiero kobieta zamienia budynek w prawdziwy dom – ociepla go swoim krzątaniem i ukwieca.
Wiele wyświechtanych motywów jest mimo wszystko przedstawionych w "The Dead Don't Hurt" dość subtelnie (niewiele się tu mówi, raczej gra ciszą i gestem). Reżyser, choć opowiada o przemocy, nie epatuje brutalnością. Wie, kiedy zakończyć scenę, żeby nie nadużyć ekranowej dosłowności.
Polyphony Digital
Recorded Picture Company (RPC)
Perceval Pictures
Największą wartością, dzięki której można filmowi Mortensena sporo wybaczyć, są dwa antywesternowe wątki. Pierwszy z nich jest wyraźnie pacyfistyczny. Olsen, chociaż dopiero zaczął układać sobie życie z Vivienne, decyduje się zaciągnąć do armii i walczyć w wojnie secesyjnej po stronie unionistów. Bohaterka Krieps próbuje powstrzymać mężczyznę przed wyjazdem słowami: "To nie twoja wojna". Ma na myśli, że oboje nie są potomkami Anglików, a w tej wojnie to przede wszystkim amerykanie z angielskimi korzeniami zajmują się swoimi sprawami. Jednocześnie – tym konkretnym zdaniem – zwraca jednak uwagę na dramatyczny rozdźwięk pomiędzy prywatnością a wielką historią. Olsen wyjeżdża i zostawia Vivienne samą na kilka lat, a symbolem porzuconego życia jest niedokończona stodoła. Po powrocie bohater dostrzega, że nie miał racji i ważniejsza od walki o idee jest intymna egzystencja w otoczeniu najbliższych (szczególnie jeśli słuszności idei dowodzi się poprzez krew i śmierć). Z konsekwencjami swojej decyzji musi się pokornie godzić, co zresztą przychodzi mu z trudem.
Drugim z wątków wywracającym westernowe prawidła – choć moim zdaniem za mało wykorzystanym – jest relacja pomiędzy Olsenem a kilkuletnim Vincentem (Atlas Green). Obaj podróżują przez jałowe pagórki, biwakują i okazują sobie ojcowsko-synowską czułość. Ich więź staje się przykładem nietoksycznej męskości, przeciwieństwem wszystkiego, z czym kojarzy się Dziki Zachód. Ten fragment opowieści ma kończyć i pointować film. Tym bardziej szkoda, że do finału historii wkradł się niepotrzebny motyw zemsty i nie pozwolił w pełni wybrzmieć aprobacie dla prostego życia wiedzionego przez bohaterów.
Polyphony Digital
Recorded Picture Company (RPC)
Perceval Pictures
"The Dead Don't Hurt" raczej nie wejdzie do kanonu westernów XXI wieku, co z pewnością udało się chociażby "Django" Quentina Tarantino czy "Prawdziwemu męstwu" braci Coenów. Obraz ten zbyt często chwieje się pomiędzy oryginalnością a sztampą, a na dodatek nie wyróżnia się niczym szczególnym pod względem formy. A jednak jest coś uwodzącego w tej nieśpiesznie prowadzonej opowieści, w której ważniejsza okazuje się zwyczajna codzienność niż zbrodnia i kara czekająca na zbirów oraz skorumpowanych polityków, chcących nieuczciwymi metodami przejąć rudonośną ziemię.
Czy po seansie można napisać, że Mortensen wyrasta na dobrego reżysera? Na to pytanie trudno znaleźć jednoznaczną odpowiedź. Póki co brakuje mu prawdziwej twórczej odwagi, która sprawiłaby, że jego pomysły wybrzmiałyby pełnym, autonomicznym głosem bez podpierania się wyświechtanymi gatunkowymi schematami.